Przygotowałam się psychicznie na szok termiczny, dlatego też nie wydało mi się aż tak zimno, jak było na prawdę. Mimo wciąż padającego śniegu, wczesnej pory oraz niskiej temperatury szybkim krokiem maszerowałam do domu Kate. O co się rozchodzi? No cóż... wczoraj ustaliłyśmy, że się spotkamy przed stajnią o ósmej. Miałam całkiem inne zamiary, a konkretniej, to mój plan polegał na zaczajeniu się pod drzwiami jej domu i celnym strzałem w nią śnieżną kulą. O tak... to był plan dosko... Niestety nie dokończyłam swej myśli, bo wtem, gdy szłam z spuszczoną głową, czapką nasuniętą na oczy, a szalikiem tak owiniętym, aby jak najbardziej zminimalizować ryzyko nieprzyjemnych płatków śniegu w moich oczach, chyba zboczyłam z kursu i przewracając się uderzyłam w płot(który jak się zdawało, także się się przewrócił i wydał cichy jęk). Podniosłam się ociężale zniechęcona swoim upadkiem. Gdy już się otrzepałam z śniegu i spojrzałam przed siebie, zobaczyłam nie kogo innego jak osobę do której szłam, która mamrocząc coś pod nosem próbowała wstać, ale ręka ciągle jej się ślizgała. A płot? Nie było żadnego płotu.
- Kate? - zaśmiałam się nerwowo, próbując dociec, czemu ją o tej porze tutaj spotkałam.
Usłyszawszy to podniosła na mnie wzrok i znieruchomiała.
- Pomożesz mi może, hmy? - uśmiechnęła się przelotnie.
Przez chwilę zastanawiałam się co jest bardziej zdradzieckie - grawitacja, czy Kate? Nie rozstrzygam tego, ale stwierdziłam, że nie warto mieć minus u brunetki, więc pomogłam jej ostatecznie wstać na równe nogi i otrzepać się z wszechobecnego śniegu.
- Co ty tutaj robisz? - obrzuciłam ją oskarżycielskim spojrzeniem.
- O to samo mogę się Ciebie zapytać - burknęła i ostatecznym oraz energicznym ruchem ręki strzepnęła z siebie resztki puchu (a przynajmniej tak jej się zdawało).
- Byłam pierwsza - nie odpuszczałam.
- Szłam do... - wstrzymała się, a gdy skończyła lustrować mnie wzrokiem dokończyła - do stajni. Zresztą, nie muszę Ci się z niczego tłumaczyć - fuknęła i ruszyła przed siebie.
- Zapewne masz rację... ale... miałyśmy się spotkać o ósmej - przypomniałam jej o tym jakże istotnym szczególe.
- Chciałam... ja... - wtem rzuciła mi wręcz mordercze spojrzenie. - A ty? Gdzie szłaś?
- Do Ciebie - uśmiechnęłam się, nie miałam zamiaru kombinować... najwyżej ominąć mój konkretny cel.
- Czyżby...? - drążyła.
- Na przypadek, jakbyś zapomniała o tym spotkaniu lub nie miałabyś najmniejszej ochoty, aby na nie przyjść.
Potem zapadła długa cisza. Kate najwyraźniej mnie przejrzała - znowu, a co najdziwniejsze sama chciała zrobić to samo - znowu. Życie jest pełne niespodzianek, czyż nie? Obydwie zamilkłyśmy, co miałam powiedzieć? Po chwili byłyśmy pod stajnią, gdzie trwało już zamieszanie. Zmrużyłyśmy oczy, bo światło nas nieco oślepiło po tym całym czasie w ciemnościach. Zapach siana z samego rana był cudny. Kate, jakby mnie ignorując podeszła do swojego konia Północno-szwedzkiego, a ja zaś osiodłałam swoją CrazyPrince. Czekałam na nią przed stajnią. Ta zaś pojawiła się po pięciu minutach i galopem mnie ominęła, a do moich uszu dotarły słowa:
- Pośpiesz się, bo zabiorę całą jemiołę.
Nieco się zdziwiłam - to fakt - ale natychmiast puściłam się za nią cwałem. Nieprzyjemny wiatr oraz śnieg wciskały mi się w oczy i wtłaczały w płuca. Jechałam trochę na oślep, ale wierzyłam w swoją niezawodną klacz... także w to, że moja przewodniczka nie będzie jeździć po bezdrożach.
Po czasie, który było mi trudno określić usłyszałam z przodu rżenie konia, po czym moja klacz gwałtownie się zatrzymała, przez co omal nie spadłam. Wyprostowałam się i rozglądnęłam dookoła. Światło wschodzącego słońca przedzierało się z ogromnym trudem i lenistwem przez nagie gałęzie. Bez trudu odgadłam, że byłyśmy w Jabłkowym Sadzie.
- Nie ociągaj się, zadanie na dziś to zbieranie jemioły! - wykrzyknęła Kate wiążąc swego rumaka do pobliskiego drzewa.
- Nie mam odpowiedniego kija z haczykiem... czemu nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? - zsiadłam z grzbietu Tinkera, po czym przywiązałam go do tego samego drzewa.
- Bo wpadłam na to dopiero kilka minut przed wyjazdem z stajni - zaśmiała się dźwięcznie, po czym spoważniała. - Jakiego kija?
- Nie żartuj sobie - zachichotałam nerwowo. - Wpadasz nagle na pomysł, aby zbierać jemiołę, a nie masz pojęcia, jak to robić?
- Tak jakby... - zawahała się. - Ale mam nóż! - wymachnęła triumfalnie niewielkim scyzorykiem.
- Czy tym samym scyzorykiem zbierałaś grzyby? - spojrzałam na nią litościwie.
- I co z tego? Co to za różnica? - fuknęła.
Nic nie odpowiedziałam, tylko machnęłam ręką, w głowie jednak wciąż widziałam ten zardzewiały, stępiały(zapewne nigdy podczas swego długiego życia nie był ostrzony) oraz jego ubytki, a to wszystko malowało się na scyzoryk wykopany z ziemi. Któż inny, jak Kate, mógłby go używać? Szczerze powiedziawszy, to raczej nikt...
Wtem usłyszałyśmy wręcz szaleńczy stukot kopyt i obce rżenie konia. Nasze konie się spłoszyły, stawiały dęby oraz gwałtownie szarpały głowami liny. Odwróciłyśmy się w stronę, z której słychać było narastający stukot. Wtem, spomiędzy dziko rosnących krzewów na granicy sadu, wyłonił się koń, o lekkiej budowie; zabłoconej, srebrnej sierści; długiej, skudłaconej, kruczej grzywie, pełnej połamanych gałązek, zlepionej żywicą; nogi zaś były całe oblepione błotem, tak jak koniec ogona - taki oto wierzchowiec pędził na oślep w naszą stronę. Był zdezorientowany. Nozdrza miał rozwarte, a z pyska unosiła się chmura pary, gęstej jak dym. Uszy miał postawione. Ja, wraz z Kate zamarłyśmy w bezruchu. Rumak dopiero w ostatniej chwili nas dostrzegł. Zarył nogami w ziemi, próbując wyhamować. Potem stanął dęba, a jego rżenie znów wypełniło powietrze.
Dopiero wtedy ocknęłyśmy się. Rzuciłyśmy się do koni szybko rozwiązując liny. Wszystko działo się za szybko. Wkradł się w to wszystko chaos. Pamiętam dopiero rzeczy, które się działy, gdy byłyśmy w połowie drogi powrotnej. Konia już za nami nie było. Zwolniłyśmy nieco, ale wciąż niespokojnie odwracałyśmy się do tyłu. Gdy już wjeżdżałyśmy do Jodłowego Gaju, zdawało mi się, że widziałam go pomiędzy sosnami. Coś mi kazało się zatrzymać. Kate zrobiła to samo. Widziałam wyraźnie jego zarys. Kłusował przez las w naszą stronę. Wydawał się być przejęty, ale już nieco bardziej spokojny. Nasze konie niespokojnie dreptały w miejscu. Ruszyłyśmy w końcu stępem do stajni. Zaprowadziłyśmy tam konie. Rozsiodłałyśmy je, uspokoiłyśmy, oporządziły. Potem poinformowałyśmy o całym zajściu właścicielce stajni - Felicity. Trzeba przyznać, że byłyśmy w ogromnym szoku, gdy powiedziała, że stoi on przed stajnią. Powiedziała też, że zaopiekuje się nim, dopóki któraś ze stajni nie zgłosi zaginięcia konia. Jeden z pracowników akurat go wprowadzał do boksu. Miałam wrażenie, że na nas spojrzał swoimi czystymi, złotymi oczyma. Jakby chciał nas przeprosić, że to był "tylko przypadek". Widziałam też w nich głęboki strach. Przypadki się zdarzają, ale sądzę, że to spojrzenie, na prawdę było zaadresowane tylko dla mnie i mojej przyjaciółki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę kulturalnie wyrażać swoja opinię, nie tolerujemy wulgaryzmów i spamu. Na komentarze tego typu nawet nie silimy się odpisywać, tylko od razu je usuwamy. Jeśli masz negatywne zdanie o naszym blogu, to proszę, uzasadnij swoją wypowiedź, postaramy się zmienić na lepsze, jeśli to tylko będzie w naszej mocy.